Depresja. Słowo tak dobrze mi znane jeszcze przed zaburzeniami odżywiania. Pierwszy raz dotknęła mnie w gimnazjum. Jakoś na początku. Pomyślicie - pewnie to było coś poważnego, bo przecież depresja ma zawsze jakąś okropną genezę. Nie. To była kompletna "duperela". Teoretycznie, bo zdarza się, że dotąd to się na mnie odbija (na moim zachowaniu). Więc tak właściwie to powodem był... brak przyjaciół. Takich "długotrwałych". I nie. Tu nie chodziło o to, że nie potrafiłam rozmawiać z ludźmi, byłam emo lub nosiłam zakolanówki w żółto-zielone paski. Chodziło o moją niegdysiejszą przyjaciółkę (z podstawówki). Nasza znajomość pod koniec podstawówki bardzo się rozluźniła, więc, gdy poszłyśmy do tego samego gimnazjum obracałyśmy się w innych grupach znajomych. Nie wiem jak teraz wygląda sprawa w tego typu szkołach, ale kiedyś tworzyło się nierozrywalne przyjaźnie - wiecie - chodziło się np. z dwoma osobami wszędzie, nocowało się u nich i te sprawy. Już na początku znalazłam sobie takie osoby, jednak za każdym razem, gdy zawierałam nową przyjaźń, wyżej wspomniana "przyjaciółka" ją niszczyła. Każdą. Bez znaczenia będzie opisywanie tego, co dokładnie robiła, jednak uniemożliwiało mi to stworzenie długotrwałych relacji. Nie poddawałam się, lecz tego typu sytuacje trwały do końca gimnazjum mimo tego, że mówiłam wszystkim co się dzieje.
Przez to wszystko cały czas czułam się samotna. Non stop. Ile razy mogłam zmieniać znajomych? Ile razy mogłam próbować stałą relację?
I wtedy to wszystko się zaczęło. Przewlekły smutek, myśli samobójcze, wyrzuty sumienia z powodu uśmiechu. Od razu mówię, że to nie trwało przez trzy lata bez żadnej przerwy. Wyglądało to tak, że czułam się gorzej dwa-trzy razy w roku przez około dwa miesiące. Potem to mijało. Nie zupełnie - czasem owe myśli nadal się pojawiały, ale nie były tak natrętne i nawracające. Potrafiłam się wtedy z czegoś cieszyć.
Chodziłam do psychologów, psychiatry, jednak nic nie pomogło. Więc musiałam się przyzwyczaić do tego, że tak jest. Oczywiście, do tego tak naprawdę nie można się przyzwyczaić - to jest okropne - wiedzą o tym Ci, którzy przez to przeszli. Lecz mimo wszystko wydawało mi się, że gdybym powiedziała wtedy jakiejś koleżance jak się czuję nie zrozumieliby tego.
Ludzie czasem boją się takiej inności. No, bo osoba? Która siedzi obok Ciebie, a wyobraża sobie w tej chwili własną śmierć? Rodzice o tym wiedzieli, ale nie lubiłam o tym rozmawiać otwarcie.
Czułam, że te głupie, niby nic nieznaczące wydarzenia z przeszłości się na mnie odbijają. I to mnie bolało najbardziej. NIC NIEZNACZĄCE.
Gdy zachorowałam na anoreksję nie miałam "akurat" epizodu depresyjnego. Wtedy było okej, więc nie wiązałabym zachorowania na ED bezpośrednio z moją depresją, pomimo tego, że wiem - zdarza się, że jest początkiem innych zaburzeń psychicznych (w tym odżywiania).
Anoreksja... Wtedy dopiero czułam się jak psycholka. Pobyt w szpitalu psychiatrycznym, do tego te wszystkie myśli związane z jedzeniem, krzyczenie na wszystkich dookoła - nie chciałam o tym mówić. (Przypominam, że na anoreksję zachorowałam w drugiej liceum).
Ściana pękła dzięki mojej licealnej przyjaciółce. Ona mnie słuchała. Mówiłam jej o kłótniach w domu, lecz to jeszcze nie było wszystko. Mówiłam o tym, że się pocięłam. Mówiłam o wielu rzeczach. Jedyne co zatrzymywałam dla siebie to myśli "anorektyczne". To wydawało mi się totalnie nie na miejscu i takie nienormalne. Co dziwne - dostrzegałam do szczególnie wtedy, gdy byłam w szkole, ponieważ otaczali mnie ludzie zdrowi.
Później była moja mama, która wysłuchiwała tego, co podpowiada anoreksja i depresja. Ale to nie były takie powierzchowne wyzwania. Mówiłam wszystko.
Kiedy wychodziłam z anoreksji o mojej chorobie potrafiłam już powiedzieć bardziej zaufanym osobom. Powiedziałam o niej chłopakowi, z którym bardzo się zaprzyjaźniłam (niestety ta przyjaźń już nie trwa, ponieważ on oczekiwał czegoś więcej :( ). Mówiłam również o tym chłopakom, z którymi się spotykałam w późniejszej części recovery - kiedy już wyglądałam jak "człowiek", a nie jak szkielecik :D.
Z tymi drugimi miałam problem. Bo tak jak mówienie o takich rzeczach przyjaciołom jest w miarę proste, tak powiedzenie komuś, kto Ci się podoba i Ci na nim w jakiś sposób zależy - niestety nie. Nie mówiłam o tym każdemu facetowi, z którym się spotykałam. Pamiętam, gdy zastanawiałam się nad tym po raz pierwszy.
Zależało mi na K., więc postanowiłam zrzucić z siebie ten ciężar i mu powiedzieć. Nie wiedziałam jakiej reakcji się po nim spodziewać. Naprawdę. Stwierdziłam, że stawiam wszystko na jedną kartę. I tu reakcja mnie zaskoczyła - nie było w niej nic negatywnego. Podobnie było z moim obecnym chłopakiem. Co śmieszniejsze - powiedziałam mu o tym na pierwszej randce. K. podołał, jednak T. (mój obecny chłopak) przeszedł sam siebie. Nie traktuje tego jak jakiegokolwiek ciężaru. Właściwie to użyłam teraz skrótu myślowego ;p Mam na myśli, że nie traktuje tak mojej depresji (która niestety nadal się zdarza, chociaż o wieeeeleeee rzadziej), ani efektów anoreksji. Podchodzi do tego jak do zwykłego problemu, który trzeba rozwiązać. Gdy jest mi smutno pyta na jaki sposób odczuwam to przygnębienie - czy są to myśli samobójcze, czy może zwykły spadek nastroju (doskonale potrafię to odróżnić po tylu latach :P ).
I tak naprawdę to potrafię teraz o myślach samobójczych rozmawiać, jakby to były słowa typu: "Dzisiaj na obiad zjem kurczaka z ryżem". To nie jest dla mnie tabu. Tak samo anoreksja. Recovery. Wszystko.
Zaburzenia psychiczne nie dotykają osób pustych, płytkich, "głupich", mających wyrąbane na rzeczywistość i na głębsze przemyślenia niż myślenie o typie alkoholu, który wypije się w piątek.
Po prostu jesteśmy w tej niewielkiej części ludzi bardziej wrażliwych, delikatnych, stłamszonych przez świat, które na jakiś sposób sobie z nim nie poradziły. I to nie jest oznaka słabości. W żadnym razie. Słabość można mieć do słodyczy. :P
To się mogło przydarzyć każdemu. A jeśli dotknęło to Ciebie, to musisz to pokonać. Nie wiem, czy wierzycie w Boga, ale ja wierzę. I wiem, że on zesłał na Was anoreksję, bo wie, że ją zwyciężycie. I chce Was czegoś dzięki niej nauczyć, umocnić Was i wiarę we własne siły. Tak jak było ze mną. Nie traktuję tego jak przekleństwa, bo to mnie naprawdę zmieniło na lepsze, Dało mi siłę.
A mówienie o tym? Jest okej. Jesteś chory - no i? - to się zdarza. Ludzie chorują na nowotwory, cukrzycę, mają guzy i o tym mówią. Ponieważ to jest choroba. Coś na czego nadejście nie mamy bezpośredniego wpływu.
Ja nie jestem depresją. Ja nie byłam anoreksją. I mogę normalnie mówić o tym, że kiedyś ćwiczyłam po 5 godzin dziennie. Że myślałam o śmierci po ileś godzin tygodniowo. Że cięłam się, ponieważ nie mogłam sobie poradzić z tym, co dzieje się dookoła. Nie zawsze mamy siłę. Czasem upadamy. Każdy ma prawo do tego prawo. Ważne, aby walczyć, mówić o tym, co się czuje. Bo może znajdzie się ktoś, kto Wam pomoże? Ktoś kto Cię przytuli, gdy jest Ci źle i masz ochotę roztrzaskać sobie głowę o stół? Ktoś kto będzie udawał psa, aby wywołać Twój uśmiech?
I ktoś, kto nie będzie się dziwił, gdy łza popłynie Ci podczas jedzenia hamburgera z McDonald's. Bo będzie wiedział dlaczego tak jest.
Tak na koniec - nikt, nigdy nie nazwał mnie nienormalną. Ponieważ świadomość ludzi dotycząca chorób psychicznych jest coraz większa. Kiedy tłumaczyłam komuś co czułam okazywał mi zrozumienie. Bo wiedzieli, że to nie byłam ja. To anoreksja przejęła kontrolę nade mną,a ja musiałam ją odzyskać. Ci ludzie, których podejrzewałam o to, że źle mnie ocenią - podziwiają mnie - za zwycięstwo nad tym istnym szatanem.
A ja mówię o tym, często, bez zastanowienia. Bo to właśnie mi się przydarzyło. Bo to MOJA historia, MOJE myśli, MOJE uczucia.
Miłego dnia! xxx
P.S.: Z racji tego, że pisałam tego posta, gdy moja rodzinka krążyła po domu rozmawiając mogą być tutaj błędy językowe - za co z góry przepraszam :D
- 16:23
- 6 Comments